Gdy weszliśmy do jego mieszkania, chwilę po tym, jak tylko otworzył drzwi, zapytał z szelmowskim uśmiechem na ustach: Żono? I rozejrzał się po mieszkaniu. Żadnej żony jednak nie było. Jedyną kobietą w jego pozbawionych osobowości wnętrzach, typowych w wynajmowanych mieszkaniach, byłam ja.
Od razu spodobało mi się jego poczucie humoru. Sposób, w jaki się uśmiechał, był również uroczy: lekko zwijał język do środka, a po ułożeniu jego zębów podczas uśmiechu od razu widać było krzywy zgryz. Zupełnie jak u mojego psa. Nawet imię miał podobne do mojego psa. Ale to nie on był psem, to ja miałam być. Suką. Suką dla niego. Po to mnie tutaj przyprowadził. Po to tutaj przyszłam.
Rozłożył się na swojej kanapie i zaczął mnie instruować. Słuchałam jego rozkazów. Wyjęłam z kredensu szklanki i whiskey, z zamrażarki lód (z zamrażarki, broń Boże lodówki!). Lód znajdował się w foremkach o kwadratowych… to znaczy… sześciennych kształtach. Był bardzo wrażliwy na nieścisłości, jak przystało na ścisły umysł. Miałam już takiego kolegę, tak do bólu (dupy) ścisłego, że lepiej znał się w teorii na pisaniu ode mnie, uważał, że jeśli czytelnik znajdzie w tekście coś, co nie mieściło się w intencjach autora, to znaczy, że autor jest do kitu. Najwyraźniej nie wiedział, że fakty nie istnieją, tylko interpretacje (Nietzsche).
A propos Nietzschego, taki właśnie jest on, ten, który zaprosił mnie do siebie i z którym mogłam spełnić pewne swoje fantazje, bo już pogodziłam się z tym, że na wielką miłość nie ma co czekać. Życia nie przeczekam. Życie muszę przeżyć.
Gdy wchodziłam w dorosłość, miałam jakieś ideały. Chciałam mieć pracę, która będzie moją pasją, chciałam znaleźć ojca dla moich dzieci. Lata odbijania się od ściany zwanej rzeczywistością zweryfikowały moje podejście do świata. Zachowałam jednak coś z młodzieńczych ideałów. Jestem uczciwa i będę, bo mam to wdrukowane w osobowość od najmłodszych lat. Uczciwa wobec innych, oczywiście, bo niekoniecznie wobec samej siebie. Moje życie stało się jednym wielkim półśrodkiem, w połowie drogi do marzeń, celów. Praca na pół gwizdka, seks bez uczucia. Mojemu życiu towarzyszy smutna muzyka Philipa Glassa i Maxa Richtera.
Mówię na niego Nietzsche, bo uważa się za kogoś lepszego, gardzi masą. Wiem, że ma rację, ale nic nie mówię. Nawet gdy się z nim nie zgadzam, nie mówię nic, tylko słucham. Ma nade mną przewagę fizyczną i intelektualną, jak sam otwarcie wyzna. Ma mnie za nikogo, bo jestem nikim. Ale dzięki temu mogę, za Gombrowiczem, powiedzieć: Jestem niczym, więc mogę sobie pozwolić na wszystko.
I właśnie na to wszystko sobie pozwalam, będąc tutaj, podając mu szklankę whiskey. Dzisiaj się z nim prześpię. Nie mam ideałów. Nie ma ideałów.
Gdy uprawiamy seks (bo nie ma tu mowy o kochaniu się. Kochają się ludzie, którzy się... kochają), w tle leci mój ukochany Max Richter, jeden wielki komentarz do momentów, które do mnie przychodzą i pytają: Dlaczego? Potem on puszcza Franka Sinatrę. Śmiejemy się, gdy słyszymy Love and marriage. Bo tu nie ma żadnej love i nie będzie mowy o żadnym marriage. Dwóch cyników obleczonych własnymi ciałami. Zerżnę cię, suko – mówi.
[CENZURA]
Rano, gdy wstaje, idzie do łazienki. Nagle rozchodzi się stamtąd głośna muzyka, typowe dicho spod znaku Sabriny, wszystko jak gdyby w przyspieszonym tempie. A może tak mi się tylko wydaje, procenty jeszcze nie wyparowały? Spadłabym z krzesła ze śmiechu, gdybym nie leżała właśnie w łóżku.
Przewróciłam się na drugi bok i obudziłam. Stasiu, pensjonarko ty jedna, nigdy więcej nie zasypiaj przy pornosach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz