czwartek, 11 września 2014

dobre, bo polskie

przyjęło się, że polskimi produktami eksportowymi byli chopin (nie, nie chodzi mi o wódkę, we francji widziałam tylko wyborową), skłodowska-curie, jan paweł II i tak dalej.

polska jest największym eksporterem jabłek na świecie. po akcji 'jem jabłka na złość putinowi' zapewne więcej niż parę osób mogło się o tym dowiedzieć. ci, co nie wiedzieli wcześniej, leczą teraz swoją ignorancję nadmiarem cydru (promowanym zresztą nachalnie na wrzucanych zdjęciach na fb).

ale jabłka to nie wszystko, czym możemy się pochwalić. polski koncern KGHM jest niewątpliwie największym graczem, jeśli chodzi o wydobycie srebra i miedzi. (jesteśmy pierwsi na świecie w produkcji rafinowanego srebra, cokolwiek to znaczy). ponadto doganiamy francję w eksporcie drobiu. naszą gęsiną objadają się m.in. francuzi i niemcy. co zabawne (albo i nie, zależy od poczucia humoru), w polskich sklepach o gęsinę nie zawsze jest łatwo, moja mama nieraz to przeżywała, więc zadowalamy się zwykle kaczkami. (przeciętny polak je bowiem tylko 20 dag gęsiny rocznie, przy produkcji 25 000 ton! wstyd. naprawdę wolimy kurczaki na hormonach?). wszystko, co dobre w tym kraju - jak widać - idzie na eksport. (do francji wysyłamy również ślimaki, ale one akurat dobre nie są. mój wujek objada się nimi na kolację. fuu).

podobnie kilka lat temu głośno było, jak polska porcelana z wałbrzycha pojawiła się na stołach białego domu. o rany, ale chodziłam i krzyczałam wtedy podekscytowana: obama je na naszej porcelanie! (z pewnych powodów utożsamiam się z nim, mam tylko jeden punkt IQ mniej). i znowu: mamy świetną polską porcelanę, ale znalezienie jej w centrach handlowych jest niemożliwością. są tam obecne same zagraniczne wielkie marki. a urodziwe polskie modele idą jak zwykle na eksport. (btw. polska porcelana sprzedawana jest we francji m.in pod marką tasse&assiette).

nie wiem, dlaczego wśród samych polaków nasze polskie produkty nie są doceniane. są za drogie? nie przesadzajmy. podobno wittchen jakościowo nie różni się wiele od prady, a jest o niebo tańszy, wiadomo - prada to megamarka, ale... i tu sprawdza się przysłowie: 'cudze chwalicie, swego nie znacie...'. ja od dawna wyznaję zasadę, że wolę dać zarobić polakom, nawet jeśli szyją w azji. śmigam ubrana w solarze, zaglądam też do tatuuma i simple. nie gardzę ryłko, ostatnio nawet kupiłam szpilki w kazarze. gdy pracowałam w sklepie online z odzieżą nasze produkty z polskich, łódzkich szwalni były niewiele droższe od chińszczyzny i o niebo lepszej jakości, ale polacy i tak woleli kupować chiński czy bangladeszowy chłam.

wiem, wiem - polskie marki są droższe niż sieciówkowe megamodne i megagówniane zary i haemy - podobnie jak gęsina jest droższa od kurczaka z kfc - ale... ale... skoro polacy zmusili się do jedzenia jabłek, to może zaserwują sobie polską dobrą gęś na boże narodzenie, tak dla odmiany, tym razem nie na złość putinowi, ale na przekór... sobie?

sobota, 6 września 2014

jesteś antysemitą? nie idź do ołtarza do marszu mendelsona

wizyta w muzeum nissim de camondo w paryżu wyrwała mnie z dotychczasowych przekonań, a raczej (już nie)aktualnego stanu wiedzy. otóż, ludność żydowska była w polsce jak gdyby osobnym stanem, żydzi mieli własne prawa i przywileje. zakładałam, że w całej europie (czyli we francji też) było podobnie. jednak, gdy się dowiedziałam, że dom, który obecnie stanowi wspomniane muzeum, należał do hrabiego żyda, to mocno (tak mocno jak wczorajsza whiskey) się zdziwiłam.

... ale że we francji wszystko jest możliwe (np. żona króla słońce miała dziecko z czarnoskórym karłem, kazirodztwo nie jest ścigane prawnie, rodziny mitteranda - który prowadził podwójne życie - spotkały się dopiero na jego pogrzebie), to i nobilitacja żydów nie wydała mi się ostatecznie czymś niespotykanym. w końcu zapewne wystarczyło się wżenić w katolicką rodzinę albo zwyczajnie przechrzcić... nie potrzeba więc zbędnie gadać, że bogaci żydzi mogli sobie tytuły po prostu kupić. choć oczywiście mogli.

w polsce żydzi również mogli być szlachcicami. w pierwszej połowie XVI wieku szlachcicem został nawet żyd (michał ezofowicz), który wcale nie zmienił swojej religii!

ciekawy jest fakt, że żydzi tradycyjnie nie nosili nazwisk i dopiero w XVIII wieku cesarz Józef II nadał im nazwiska, przeważnie oczywiście niemieckie, stąd epstein, einstein to nazwiska z dużym prawdopodobieństwem żydowskie itd. w polsce zaś żydzi przyjmowali nazwiska albo po zaprzyjaźnionych katolickich rodach albo po imionach ojców, stąd nazwiska jakubowski, abramowicz to nazwiska typowo żydowskie. to tłumaczy, dlaczego roman abramowicz wydaje mi się przystojny, mimo że mam niechęć do rosyjskich twarzy (męskich, kobiety są piękne). typowo żydowskie nazwisko to także levine (ach ten adam levine). w polskiej odmianie: lewiński. żydzi przyjmowali również nazwiska po miesiącach i dniach, kiedy byli chrzczeni (np. majewski, kwieciński, niedzielski), ich nowe  nazwiska wyrażały również, że byli noeofitami, a więc: nawrocki (nawrócony), krzyżanowski itp. przyjmowali też nazwiska po miejscowościach, np. słynny izrael poznański, łódzki fabrykant, wielka postać z okresu przemysłowego rozkwitu łodzi.

wielu antysemitom radziłabym pogrzebać, zamiast w majtach, w swojej genealogii, aby upewnili się, czy przypadkiem nie mają żydowskich korzeni... (w końcu przed wojną 10% ludności w polsce to byli żydzi). mój kolega w ten sposób znalazł powód, dlaczego ma duży nos... antysemitom odradziłabym także robienia zakupów w superpharm założonej przez kanadyjskich żydów oraz, żeby zapomnieli o marszu do ołtarza w rytm muzyki mendelsona...

*
motyw polski we francji (ojciec właścicielki jest polakiem o mojżeszowych korzeniach):
tasse&assiette

czwartek, 4 września 2014

jestem wzrokowcem i to lubię

D to atrakcyjna kobieta, która mimo że jest szczupła, ma ładny odcień farbowanych włosów, piękne zielone oczy i średniej wielkości nos, nadal uznaje się za brzydką. 20 lat temu była gruba i miała nie nos, ale nochal. taki nochal, że szok, z samych jej opowieści zaczynasz wierzyć, że musiała straszyć swoim wyglądem małe dzieci i dorosłych. rodzice jej wmawiali, że jest brzydka, głupia itd. gdy D dorosła, opuściła nie tylko dom rodzinny, ale i ojczyznę. jak schudła, poddała się operacji plastycznej nosa. dziś śmiało można powiedzieć, że jak na 40-stkę jest niezłą laską. mimo to ma mnóstwo kompleksów na punkcie swojego wyglądu.

mówi się, że miłość jest ślepa. nie, wcale nie jest, bo naszych partnerów na początku wybieramy wzrokiem. dlaczego piłkarze, biznesmeni, politycy i inne wpływowe osoby mają u swojego boku piękne partnerki? nie tylko dlatego, że mogą, bo kobiety są łase na kasę (co niestety jest w b. dużej mierze prawdą). nie od dziś wiadomo, że piękne kobiety dodają też prestiżu. poza tym osoby ładniejsze niewątpliwie wydają się mądrzejsze, bo mają regularniejsze rysy w przeciwieństwie do pokrzywionych twarzy, które kojarzą się z upośledzeniem umysłowym. 

ale tutaj nie chodzi wcale o sam przyjemny dla oka wygląd, podbudowanie ego ładną partnerką i wrażenie mądrości, ale o coś jeszcze. mianowicie osoby ładne, które zawsze były ładne, od małego, mają bez dwóch zdań, lepszą psychikę. dlaczego? ktoś, kto był od małego wyśmiewany przez kolegów z klasy za ogromne okulary, ktoś, kogo nigdy nikt na dyskotece szkolnej nie zapraszał do tańca, nawet jeśli w życiu dorosłym okaże się cudownym przykładem przeobrażenia się brzydkiego kaczątka w łabędzia, nadal będzie miał psychikę szpetnego, pogardzanego trola. a weź tu wytrzymaj z osobą, która ma milion kompleksów, jest wstydliwa i nieśmiała, nie wierzy we własne siły...

są na tym świecie osoby, które wcale nie są klasycznie piękne, ale emanują takim wdziękiem, że trudno przejść obok nich obojętnie. to muszą być osoby, które były kochane przez rodziców, mówiono im, że są mądre i piękne, poświęcano im dużo uwagi, słuchano, po prostu - kochano. takie osoby też są piękne :)

sobota, 23 sierpnia 2014

na śniadanie zamiast mleka będą pili coca-colę...

paryż jest podobno ekstra. prawie każdy marzy, by tu przyjechać. zwłaszcza alkoholicy. bo tutaj - degustując wino codziennie - nie będą się czuć nieswojo. wino dla pijaków, tzw. jabole i inne upstrzone owocami wina, są we francji na porządku dziennym. sama oszalałam na punkcie różowego wina z marakują. (albo szaleję po nim. czy jakoś tak).

paryż jest drogi - powie każdy turysta. owszem, ale bez przesady. w japońskiej knajpce jadłam ostatnio ramen, które zostało opisane w menu jako lamen (myślałam, że to nazwa dania), a ja głupia dopiero po fakcie przypomniałam sobie, że japończcy mylą R z L. w każdym razie zamiast suchych nudli dostałam japoński rodzaj rosołu, czyli ramen. wracając jednak do głównego topiku - za 7 euro zjadłam ramen naprawdę sporych rozmiarów. za tę samą cenę i więcej można zjeść także jedno miniciastko w ekskluzywnej sieci cukierni nazwanych moim imieniem :D
jednorazówka na metro w ramach samego paryża (nie aglomeracji) to 1.70 euro. dużo, ale ja i tak jeżdżę na gapę. kartki pocztowe, które dotychczas wysłałam, bardzo się spodobały. cieszę się, bo kupiłam je na promocji (40-50 centów za sztukę).

sexshopy w rejonie pigalle nie są tak liberalne jak te w tokyo. nie można dotykać asortymentu ani cykać fotek. w tokyo bawiłyśmy się z  amerykanką sztucznymi waginami, tutaj dostałam reprymendę, gdy chciałam sfotografować robotnika i 'jego narzędzie'. przy okazji oszacowałam wielkość narzędzia mojego przyjaciela ;)

odwiedziłam także lasek buloński w celach oczywistych. (mam szacunek do najstarszego zawodu świata, bo jest to uczciwsze niż zostanie wiecznie czegoś żądającą żoną, która w zamian daje tylko cellulit i rozgotowane kluski na kolację). tańczące i krzyczące panie wyglądały na odurzone nie tylko miłością. rozmawiałam z panami, którzy je obserwowali. siostrze i jej chłopakowi nie spodobało się to. wyrwali mnie z konwersacji i oświadczyli, że mam 'szlaban na dziwki'. a ja tylko przyszłam zapytać alfonsów o pracę...

paryż to niewątpliwie miasto świrów. przed jednym już uciekałam w metrze. codziennie ktoś mnie zaczepia, przestałam więc nawet reagować i z 'je ne comprends pas' przeszłam na 'nie rozumiem', ale ludziom wiecznie coś chcącym ode mnie to nie przeszkadza i odpowiadają mi: 'do you speak english?'. jeden hindus wlepiał wzrok we mnie, namiętnie dłubiąc sobie w nosie. kiedy indziej w metrze chłopiec, przy matce, bez żenady, grzebał sobie najpierw jedną, a potem już zamaszyście dwiema rękoma w spodniach. nie mogłam opanować śmiechu. musiałam wyjść.

po dwóch tygodniach siedzenia pod paryżem stwierdziłam, że czas na (window)shopping. niestety nasza eskapada zakupowa po ekskluzywnej galerii lafayette skończyła się zakupami w sklepie ze słodyczami za 1 euro na gare de lyon (dworcu).

dumą narodową francuzów jest ich kuchnia. niestety od 2 tygodni nie uraczyłam tutaj prawdziwej francuskiej kuchni. dotychczas w dużej mierze z inicjatywy wujka francuza objadałam się chińską, japońską, meksykańską. byłam też w barze hinduskim, a w przyszłym tygodniu idziemy do restauracji portugalskiej. poza tym kuchnia francuska przepadła w zderzeniu z gotowymi produktami. kupuje się gotowe zestawy, miesza i wszystko już gotowe. niedługo więc i sami francuzi, w ślad za amerykanami, będą na śniadanie zamiast mleka pić coca-colę...

czuję się tu totalnie swojsko. nikt nikogo nie wytyka palcem, przy 20 stopniach na plusie ludzie noszą klapki, buty zimowe, kurtki zimowe, czapki oraz krótkie spodenki i t-shirty. jest luzacko. każdy nosi się jak chce. (oczywista najgorzej noszą się turyści). trochę tego luzu przydałoby się w polsce. doprawdy nie wiem zatem, jak można twierdzić, że paryż jest szykowny i sztywny. bzdura.

dzisiaj pojechaliśmy do sąsiedniego miasteczka. w drodze do chińczyka aleks z ilanem (6 lat) dzielili słuchawki od mp3. damian oznajmia z dumą wandzie: 'ilan już słucha metalu'. potem ilan już w chińskiej knajpce pyta na głos: 'dlaczego chińczycy mają inne twarze niż my?'. na koniec wracamy na 2 auta i nagle auto oliviera jadące tuż przed nami zaczyna się cofać, cofamy się więc i my oraz samochody za nami. cofa się cała ulica. ludzie wychodzą z kebabów i patrzą się na rząd cofających się aut. okazało się, że auto przed olivierem, za którym ślepo jechały wszystkie inne, także i my, zatrzymało się, gdy dojechało do słupka na środku brukowanej ulicy, ustawionego, aby nie wjeżdżać na teren starego miasta. słupek było widać, zanim skręciło się w uliczkę... co za gamoń. potem - już w mojej wyobraźni - ścigaliśmy się z olivierem, który jechał przed nami, udało nam się go prześcignąć na rondzie, jadąc środkiem po brukowanej kostce i wyprzedzając go tuż przed opuszczeniem ronda. generalnie życie z tą rodziną jest jak serial 'zwariowany świat malcolma', który dzieciaki tutaj oglądają nałogowo ;)

*
w paryżu jestem już 11 raz, jeżdżę tu od 17 lat. znam to miasto lepiej niż warszawę. pierwszy raz jednak zaczęłam je schodzić na piechotę w ramach oszczędzania na biletach na metro (w praktyce nie kupuję ich prawie wcale). już dawno odkryłam, że powierzchnia tego miasta jest 5-krotnie mniejsza niż wawy. wszystkie najważniejsze atrakcje w centralnej części miasta można obejść na piechotę w jeden dzień.

Więcej o wypadach do Paryża i w inne rejony świata na dzikikucyk.com.

polska porcelana we francji tasse&assiette

sobota, 16 sierpnia 2014

półśrodki

Gdy weszliśmy do jego mieszkania, chwilę po tym, jak tylko otworzył drzwi, zapytał z szelmowskim uśmiechem na ustach: Żono? I rozejrzał się po mieszkaniu. Żadnej żony jednak nie było. Jedyną kobietą w jego pozbawionych osobowości wnętrzach, typowych w wynajmowanych mieszkaniach, byłam ja.

Od razu spodobało mi się jego poczucie humoru. Sposób, w jaki się uśmiechał, był również uroczy: lekko zwijał język do środka, a po ułożeniu jego zębów podczas uśmiechu od razu widać było krzywy zgryz. Zupełnie jak u mojego psa. Nawet imię miał podobne do mojego psa. Ale to nie on był psem, to ja miałam być. Suką. Suką dla niego. Po to mnie tutaj przyprowadził. Po to tutaj przyszłam.

Rozłożył się na swojej kanapie i zaczął mnie instruować. Słuchałam jego rozkazów. Wyjęłam z kredensu szklanki i whiskey, z zamrażarki lód (z zamrażarki, broń Boże lodówki!). Lód znajdował się w foremkach o kwadratowych… to znaczy… sześciennych kształtach. Był bardzo wrażliwy na nieścisłości, jak przystało na ścisły umysł. Miałam już takiego kolegę, tak do bólu (dupy) ścisłego, że lepiej znał się w teorii na pisaniu ode mnie, uważał, że jeśli czytelnik znajdzie w tekście coś, co nie mieściło się w intencjach autora, to znaczy, że autor jest do kitu. Najwyraźniej nie wiedział, że fakty nie istnieją, tylko interpretacje (Nietzsche).

A propos Nietzschego, taki właśnie jest on, ten, który zaprosił mnie do siebie i z którym mogłam spełnić pewne swoje fantazje, bo już pogodziłam się z tym, że na wielką miłość nie ma co czekać. Życia nie przeczekam. Życie muszę przeżyć.

Gdy wchodziłam w dorosłość, miałam jakieś ideały. Chciałam mieć pracę, która będzie moją pasją, chciałam znaleźć ojca dla moich dzieci. Lata odbijania się od ściany zwanej rzeczywistością zweryfikowały moje podejście do świata. Zachowałam jednak coś z młodzieńczych ideałów. Jestem uczciwa i będę, bo mam to wdrukowane w osobowość od najmłodszych lat. Uczciwa wobec innych, oczywiście, bo niekoniecznie wobec samej siebie. Moje życie stało się jednym wielkim półśrodkiem, w połowie drogi do marzeń, celów. Praca na pół gwizdka, seks bez uczucia. Mojemu życiu towarzyszy smutna muzyka Philipa Glassa i Maxa Richtera.

Mówię na niego Nietzsche, bo uważa się za kogoś lepszego, gardzi masą. Wiem, że ma rację, ale nic nie mówię. Nawet gdy się z nim nie zgadzam, nie mówię nic, tylko słucham. Ma nade mną przewagę fizyczną i intelektualną, jak sam otwarcie wyzna. Ma mnie za nikogo, bo jestem nikim. Ale dzięki temu mogę, za Gombrowiczem, powiedzieć: Jestem niczym, więc mogę sobie pozwolić na wszystko.

I właśnie na to wszystko sobie pozwalam, będąc tutaj, podając mu szklankę whiskey. Dzisiaj się z nim prześpię. Nie mam ideałów. Nie ma ideałów.

Gdy uprawiamy seks (bo nie ma tu mowy o kochaniu się. Kochają się ludzie, którzy się... kochają), w tle leci mój ukochany Max Richter, jeden wielki komentarz do momentów, które do mnie przychodzą i pytają: Dlaczego? Potem on puszcza Franka Sinatrę. Śmiejemy się, gdy słyszymy Love and marriage. Bo tu nie ma żadnej love i nie będzie mowy o żadnym marriage. Dwóch cyników obleczonych własnymi ciałami. Zerżnę cię, suko – mówi.

[CENZURA]

Rano, gdy wstaje, idzie do łazienki. Nagle rozchodzi się stamtąd głośna muzyka, typowe dicho spod znaku Sabriny, wszystko jak gdyby w przyspieszonym tempie. A może tak mi się tylko wydaje, procenty jeszcze nie wyparowały? Spadłabym z krzesła ze śmiechu, gdybym nie leżała właśnie w łóżku.

Przewróciłam się na drugi bok i obudziłam. Stasiu, pensjonarko ty jedna, nigdy więcej nie zasypiaj przy pornosach!

poniedziałek, 28 lipca 2014

male man - a short story about what I like about men


this is Andrew's version of my stay in France:

Angelina encounters a farmer who drives a tractor.
- come on and sit on my lap.
- no, i don't know you. i'm not fond of sitting on strangers' laps.
- sit down, bitch!
Angelina does what she is told.

THE END.

niedziela, 27 lipca 2014

rodzinny spęd (bydła) ;)

wczoraj w domu było nas 22 osoby. grill. piękna pogoda. jeden kuzyn przyszedł z dziewczyną, drugi z chłopakiem. narcystyczne oczekiwania mojego ojca zostały zaspokojone, gdy pochwalił nam się, że za swoją najnowszą fryzurę zapłacił u jagi hupało 300 złotych. wujek stwierdził, że ojciec cięty był chyba złotymi nożyczkami, ja - że laskę miał chyba w cenie gratis. tyle wzbudziło to zainteresowania wokół jego osoby, że ojciec uznał, że częściej będzie korzystał z ultradrogich usług jadzi.

chłopak kuzyna to osobowość telewizyjna, nie oglądam tv, więc nie miałam świadomości, dopóki po jego wyjściu mnie o tym nie poinformowano. facet ma sporą wiedzę i IQ, chce błyszczeć, być w środku zainteresowania, ale u nas w rodzinie jest za dużo podobnych jemu narcyzów, bo spijali każde wyważane przezeń słowo. moja matka - jak na fankę gejów przystało - zachwycała się jego wyglądem. narzeczona brata stwierdziła, że niejedna laska pozazdrościłaby mu tak starannie wydepilowanych brwi, ale tyłek jego już jej nie zachwycił. gdy udawał się na papierosa, oznajmił, że to jego ostatni. "ale mam cygara" - dodał. po chwili wszyscy, chociaż na chwilę, stali w kolejce po zaciągnięcie się jego cygarami. ktoś jednak stwierdził, że kubańskie lepsze.

po 22.00 zaczęłam szukać rodziców, trochę sobie popili, znalazłam ich na ulicy. powiedziałam mamie, że to my - ich dzieci powinniśmy pić, a nie niańczyć rodziców, którzy znikają gdzieś po ciemku w nocy. jak się okazało - rodzice odprowadzali zrobionego wujka do domu. ot, taki rodzinny weekend.

niedziela, 20 lipca 2014

fragmenty 'patelnią w łeb'

Do spotkania tej galerii czy też muzeum, bo niektórzy z nich byli już w zaawansowanym wieku (patrz: dziadek), postaci ludzkich dzieliło go tylko wykonanie chociaż jednego telefonu. Bywały jednak chwile, takie jak dzisiaj, że potrzebował ciszy. Mógł wtedy nie myśleć o niczym, coś co – wydawałoby się – przychodzi łatwo idiotom oraz mężczyznom.

Fakt, miał fajne ciało, twarde, ale miękkie, idealne do przytulania. Niektórzy wolą jednak misie. Można je przynajmniej wyprać po ostatnim użytkowniku. To bardziej higieniczne, tak przynajmniej twierdzą użytkownicy pianek antybakteryjnych oraz starsze panny.

Sasza wziął w dłoń piłeczkę tenisową. Rzucił spojrzeniem na naścienny zegar, a potem rzucił w niego piłką. Sasza nie lubił zegarów. Wprawdzie mógł z niego zrezygnować, ale nie uważał się na tyle szczęśliwego, by nie liczyć czasu. Stukające wskazówki zegara przypominały mu, że odmierzają czas do jego śmierci. Nie pocieszała go ta myśl, zwłaszcza, że ostatnio odeszli Leon z Kasią. A wiedział dobrze, że do trzech razy sztuka. Wiedział to aż za dobrze. Dlatego rzucił piłką w zegar jeszcze raz. Ten spadł na ziemię.

- Kaja, Kaja, Kaja… – zaczął gadać sam do siebie jak w somnambulicznym zwidzie. Chodziła mu teraz po głowie w wysokich szpilkach, wbijając się nimi głęboko w jego kształtną czaszkę. Sasza nawet czaszkę miał piękną. Lepiej jednak, żeby żaden patolog nie miał okazji się o tym przekonać.

Wracając do domu, przypomniał sobie, że statystycznie to drugie małżeństwa są najbardziej udane. On był kiedyś żonaty, Marcelina również miała jedno małżeństwo za sobą. Statystyki jednak nie wspominały, czy poznanie się w okolicznościach morderstwa sprzyja rozwojowi związku czy nie.



poniedziałek, 23 czerwca 2014

ktoś jeszcze robił laskę Amerykanom? is there anyone else who gave a blowjob to the Americans?

taśmy wprost, a może raczej taśmy w bok? bowiem nie wiem, czym tu się ekscytować (poza tym, że to oczywisty skandal, że tak ważne osoby są podsłuchiwane), ale nie o moje zdanie na temat całej kwestii chodzi. mnie zastanawia stwierdzenie, że robienie laski, zdaniem Sikorskiego, to znak służalczy. przeciwnie. to znak władzy. zawsze można zacisnąć zęby ;)

dzisiaj w pracy - przy okazji rozmowy na temat wąsów - zastanawialiśmy się, czy prezydent Komorowski zgolił wąsy. chyba tak, wszak - jak uznała P - Wujek Sam pewnie woli, gdy laskę robi mu ktoś bez zbędnego owłosienia.

the newest tapes leakage revealed one interesting thing: mr Sikorski said that giving a blowjob is just an act of submission. i can't agree. that's the sign of power. one can always press the teeth together ;)

today, at work we found out that president Komorowski must have shaved his moustache off because Uncle Sam might not find the moustache pleasurable while being given a blowjob.


niedziela, 15 czerwca 2014

"ach ten zacofany islam"

kiedyś w mojej głowie pojawiło się pragnienie, by stanąć na ulicy w Teheranie, i stać tak przez kilka godzin, patrzeć na kobiety w czadorze udające się do meczetu, a w tle ma sączyć się śpiew muezinów, zupełnie jak gdybym grała w filmie. filmie zwanym moim życiem. chciałam poczuć się obco, niepewnie, a nawet niebezpiecznie. marzyła mi się też podróż do Mekki, ale jako niemuzułmance to marzenie jest mi zakazane. po podróży na Bliski Wschód trochę mi ten zapał opadł. ale nadal, gdy spotykam się z jakąś wzmianką o muzułmańskich krajach, odczuwam nostalgię za moim marzeniem. rany, ale jestem popieprzona.

przeciętny katolik (czy szerzej: chrześcijanin) lubi wspomnieć przy nadarzającej się okazji, jaki ten islam jest okrutny, niesprawiedliwy i wsteczny. są jednak sytuacje, kiedy to chrześcijańska mentalność okazuje się szczytem konserwy w porównaniu do islamu. tak, my, katolicy, możemy chodzić w spódniczkach mini, a nasz mąż nie jest naszym panem, ale to nie znaczy, że jesteśmy superliberalni. 

był kiedyś taki kraj, gdzie kobiety podejmowały studia, chodziły w spódnicach przed kolano, słuchały franka sinatry. ulice były wypełnione ludźmi takimi jak ich rówieśnicy w Europie zachodniej. ta bukolika trwała do czasu, zanim Afganistan nawiązał romans z sowietami, a potem Talibami. poniżej zdjęcie: tak właśnie wyglądały mieszkanki Kabulu w latach 70-tych. powrót do przeszłości wygląda tu jak wizja przyszłości, mimo czarno-białej fotografii. teraz to życie Afgańczyków jest czarno-białe. 


kolejny przykład to Iran - jeszcze przed rewolucją z końcem lat 70-tych kobiety otrzymały tutaj prawo głosu. szach miał ukierunkowanie prozachodnie, a potem przyszedł Chomeini. wielokrotnie zmieniał on politykę prorodzinną, jak to pięknie brzmi w naszym słowniku. zmiany te polegały to na zwiększaniu przyrostu naturalnego, to na jego zmniejszaniu w obliczu kryzysu gospodarczego. (no cóż, szyici interpretują Koran jak im wygodnie. btw. zakrywanie twarzy to też tylko interpretacja). w ten sposób przez ponad 3 dekady w Iranie legalne były: aborcja, in vitro, wazektomia, zmiana płci itepe itede, a to wszystko na koszt państwa! o legalizacji prostytucji - czyli tzw. małżeństwach tymczasowych, już nawet nie wspominam (byli jeszcze przed Holandią). a my o to w naszej superwolnej europejskiej, postępowej, prozachodniej Polsce dowalczyć się jakoś nie możemy. do stosowania wszelkich rodzajów antykoncepcji zachęcali sami ajatollahowie, podczas gdy nasz papież całkiem niedawno oświadczył, że prezerwatywy można stosować tylko w naprawdę wyjątkowych przypadkach. 3/4 Iranek używa antykoncepcji, dla porównania Europejek już tylko 2/3. W Teheranie rozwód to nic dziwnego, a studiujących kobiet jest mnóstwo, bo stanowią 65% studentów. teraz niestety władze irańskie znowu chcą pozamykać kobiety w domach, bo kraj powoli im się wyludnia.