przyjeżdżam do domu na święta.
- kupiłam ci sukienkę. rozmiar za dużą, bo była połowę przeceniona. ale nie szkodzi, przyda ci się, gdy będziesz w ciąży - informuje mnie mama. a ja mam nadzieję, że dostanę jeszcze jakiś prezent.
następnie wigilia u babci. główne danie: pies zmielony z budą.
po świętach wyjeżdżam do rodziny Adamsów. w samolocie poznaję faceta. gdy dostrzega, że będę siedzieć obok niego, uśmiecha się. szczerze. za pierwszym razem, gdy na niego patrzę, myślę: całkiem przystojny. za drugim razem: miałabym z nich ochotę na małe co nieco. za trzecim: mógłby być ojcem moich dzieci. lądujemy, żegnamy się, buzi, buzi, lecę na pociąg.
dojeżdżam do domu rodziny Adamsów. na powitanie (jest godzina dwunasta w nocy) przez pół godziny męczą mnie pokazywaniem swoich zdjęć (z przedstawień, ze znanymi osobami, syna, czternastolatka z czasów, gdy był małym bobo). trzy dni później będą puszczać swoim gościom przez dwie godziny swoją płytę (są śpiewakami operowymi). ego w wersji stereo, żeby pojechać Gretkowską.
następnie wchodzę do pokoju czternastolatka. na moje oczy napadają lalki barbie. jest ich mnóstwo. ja nigdy tyle lalek nie miałam, choć to ja, nie on, jestem (byłam) dziewczynką. wszystkie lalki porozbierane do naga. gdzieniegdzie kucyki pony i tańczące baletnice, nakręcane jak bączki.
- połowę zabawek już wyrzuciliśmy - oznajmia dumnie mama chłopca.
w wyobraźni widzę napis na garażowej wyprzedaży: "lalki niepopsute. może gwałcone".
- koleżanka zaproponowała mi 50 franków za seks - wyznaje czternastolatek.
- o matko bosko - odzywa się we mnie mieszczanka - a ile ona ma lat?
- trzynaście. ale miała już seks. drogo chce. dziwki biorą mniej.
- ile?
- 25 franków.
potem pokazują mi łazienkę. sedes, toaletka, prysznic i wanna z hydromasażem (kiedyś miałam taką w hotelu, wielka lipa). wszystko moje.
- tylko nie chlap, bo na podłodze leży granit - oznajmia tata synka.
świetnie. nie wiedziałam, że granit to synonim porowatego, rozpuszczalnego piaskowca.
i jeszcze potem zaprowadzają mnie do kuchni. jemy kaczkę. mrożoną. kaczka z gotowym nadzieniem wewnątrz. tu nikt nie gotuje. kaczka rewelacyjna. kroję ją.
- uważaj, żebyś tą tłustą kaczką nie pochlapała granitowej podłogi.
obsesja granitowa zaczyna mnie już irytować.
zasiadamy do stołu w jadalni. krzesła są ciężkie, metalowe. próbuję jedno przysunąć bliżej stołu, bo jadam jak dama, nie pochylam się z pięciu metrów nad talerzem.
- uważaj, jak podnosisz krzesło, możesz nim porysować...
tak, wiem, GRANITOWĄ PODŁOGĘ. czy ten człowiek nie wie, że z granitu robi się groby? że granit wytrzyma wszystko, przecież to j***** skała.
nie wytrzymuję. wracam do domu rodziców.
a tam X opowiada, że poznała chłopaka, który jest synem drugiego producenta jaj w Polsce. "jego jaja są wszędzie" - słyszę. bawi mnie to strasznie. ja z kolei opowiadam Y, kogo poznałam w samolocie.
- pamiętaj, nie ma brzydkich prawników ani brzydkich lekarzy - oznajmia.
wracam wreszcie do siebie. spotykam Z. (nowy rok, nowy zbok). Z proponuje mi narty. ale ja mam swoje zasady. z żonatymi na nartach nie jeżdżę. jedynym żonatym, z którym jeżdżę, jest mój ojciec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz