sobota, 23 sierpnia 2014

na śniadanie zamiast mleka będą pili coca-colę...

paryż jest podobno ekstra. prawie każdy marzy, by tu przyjechać. zwłaszcza alkoholicy. bo tutaj - degustując wino codziennie - nie będą się czuć nieswojo. wino dla pijaków, tzw. jabole i inne upstrzone owocami wina, są we francji na porządku dziennym. sama oszalałam na punkcie różowego wina z marakują. (albo szaleję po nim. czy jakoś tak).

paryż jest drogi - powie każdy turysta. owszem, ale bez przesady. w japońskiej knajpce jadłam ostatnio ramen, które zostało opisane w menu jako lamen (myślałam, że to nazwa dania), a ja głupia dopiero po fakcie przypomniałam sobie, że japończcy mylą R z L. w każdym razie zamiast suchych nudli dostałam japoński rodzaj rosołu, czyli ramen. wracając jednak do głównego topiku - za 7 euro zjadłam ramen naprawdę sporych rozmiarów. za tę samą cenę i więcej można zjeść także jedno miniciastko w ekskluzywnej sieci cukierni nazwanych moim imieniem :D
jednorazówka na metro w ramach samego paryża (nie aglomeracji) to 1.70 euro. dużo, ale ja i tak jeżdżę na gapę. kartki pocztowe, które dotychczas wysłałam, bardzo się spodobały. cieszę się, bo kupiłam je na promocji (40-50 centów za sztukę).

sexshopy w rejonie pigalle nie są tak liberalne jak te w tokyo. nie można dotykać asortymentu ani cykać fotek. w tokyo bawiłyśmy się z  amerykanką sztucznymi waginami, tutaj dostałam reprymendę, gdy chciałam sfotografować robotnika i 'jego narzędzie'. przy okazji oszacowałam wielkość narzędzia mojego przyjaciela ;)

odwiedziłam także lasek buloński w celach oczywistych. (mam szacunek do najstarszego zawodu świata, bo jest to uczciwsze niż zostanie wiecznie czegoś żądającą żoną, która w zamian daje tylko cellulit i rozgotowane kluski na kolację). tańczące i krzyczące panie wyglądały na odurzone nie tylko miłością. rozmawiałam z panami, którzy je obserwowali. siostrze i jej chłopakowi nie spodobało się to. wyrwali mnie z konwersacji i oświadczyli, że mam 'szlaban na dziwki'. a ja tylko przyszłam zapytać alfonsów o pracę...

paryż to niewątpliwie miasto świrów. przed jednym już uciekałam w metrze. codziennie ktoś mnie zaczepia, przestałam więc nawet reagować i z 'je ne comprends pas' przeszłam na 'nie rozumiem', ale ludziom wiecznie coś chcącym ode mnie to nie przeszkadza i odpowiadają mi: 'do you speak english?'. jeden hindus wlepiał wzrok we mnie, namiętnie dłubiąc sobie w nosie. kiedy indziej w metrze chłopiec, przy matce, bez żenady, grzebał sobie najpierw jedną, a potem już zamaszyście dwiema rękoma w spodniach. nie mogłam opanować śmiechu. musiałam wyjść.

po dwóch tygodniach siedzenia pod paryżem stwierdziłam, że czas na (window)shopping. niestety nasza eskapada zakupowa po ekskluzywnej galerii lafayette skończyła się zakupami w sklepie ze słodyczami za 1 euro na gare de lyon (dworcu).

dumą narodową francuzów jest ich kuchnia. niestety od 2 tygodni nie uraczyłam tutaj prawdziwej francuskiej kuchni. dotychczas w dużej mierze z inicjatywy wujka francuza objadałam się chińską, japońską, meksykańską. byłam też w barze hinduskim, a w przyszłym tygodniu idziemy do restauracji portugalskiej. poza tym kuchnia francuska przepadła w zderzeniu z gotowymi produktami. kupuje się gotowe zestawy, miesza i wszystko już gotowe. niedługo więc i sami francuzi, w ślad za amerykanami, będą na śniadanie zamiast mleka pić coca-colę...

czuję się tu totalnie swojsko. nikt nikogo nie wytyka palcem, przy 20 stopniach na plusie ludzie noszą klapki, buty zimowe, kurtki zimowe, czapki oraz krótkie spodenki i t-shirty. jest luzacko. każdy nosi się jak chce. (oczywista najgorzej noszą się turyści). trochę tego luzu przydałoby się w polsce. doprawdy nie wiem zatem, jak można twierdzić, że paryż jest szykowny i sztywny. bzdura.

dzisiaj pojechaliśmy do sąsiedniego miasteczka. w drodze do chińczyka aleks z ilanem (6 lat) dzielili słuchawki od mp3. damian oznajmia z dumą wandzie: 'ilan już słucha metalu'. potem ilan już w chińskiej knajpce pyta na głos: 'dlaczego chińczycy mają inne twarze niż my?'. na koniec wracamy na 2 auta i nagle auto oliviera jadące tuż przed nami zaczyna się cofać, cofamy się więc i my oraz samochody za nami. cofa się cała ulica. ludzie wychodzą z kebabów i patrzą się na rząd cofających się aut. okazało się, że auto przed olivierem, za którym ślepo jechały wszystkie inne, także i my, zatrzymało się, gdy dojechało do słupka na środku brukowanej ulicy, ustawionego, aby nie wjeżdżać na teren starego miasta. słupek było widać, zanim skręciło się w uliczkę... co za gamoń. potem - już w mojej wyobraźni - ścigaliśmy się z olivierem, który jechał przed nami, udało nam się go prześcignąć na rondzie, jadąc środkiem po brukowanej kostce i wyprzedzając go tuż przed opuszczeniem ronda. generalnie życie z tą rodziną jest jak serial 'zwariowany świat malcolma', który dzieciaki tutaj oglądają nałogowo ;)

*
w paryżu jestem już 11 raz, jeżdżę tu od 17 lat. znam to miasto lepiej niż warszawę. pierwszy raz jednak zaczęłam je schodzić na piechotę w ramach oszczędzania na biletach na metro (w praktyce nie kupuję ich prawie wcale). już dawno odkryłam, że powierzchnia tego miasta jest 5-krotnie mniejsza niż wawy. wszystkie najważniejsze atrakcje w centralnej części miasta można obejść na piechotę w jeden dzień.

Więcej o wypadach do Paryża i w inne rejony świata na dzikikucyk.com.

polska porcelana we francji tasse&assiette

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz